Moi drodzy,
Żeby się nie wyróżniać na tle przedmówców, to na wstępie rzeknę: Dzięki Nedziu za zaproszenie. Doceniam to, że uważasz mnie, na tle całego obecnego społeczeństwa mikronautów, za godnego, by znaleźć się w gronie radzących na skalę ogólnopollińską nad rozwiązaniem palących problemów naszego małego, fajnego, niszowego środowiska rozrywki. Do rzeczy więc, bo pusta gadanina, jakkolwiek przyjemna by nie była, pozostaje jedynie zerami i jedynkami zapełniającymi miejsce na serwerze gospodarza organizowanego właśnie wydarzenia.
W czym więc leży problem? Czemu dzieje się tak, że, nawet w porównaniu do niedawnych czasów (dwa-trzy lata temu), napływ ludzi do mikronacji jest nie tylko mniejszy, ale i sprowadza się w większości do uznawanych na początku funkcjonowania tej zabawy za niedopuszczalne migracji wewnętrznych, miast mieszania naszej wiekowej krwi ze świeżą, spoza środowiska i nieskażoną rutyną oraz ugruntowanymi poglądami na funkcjonowanie wirtualnego kraju? Nic nowego w tej kwestii nie wymyślimy - po prostu, trzeba pogodzić się z faktem, że profil naszej działalności w Internecie jest, jak już wspomniałem, niszą, wyjątkiem od reguły. Współczesny użytkownik, wchodząc do sieci w wolnym czasie, poszukuje przede wszystkim nieszczególnie złożonego relaksu. Niegdyś ludzie takowi po prostu zostawiali "piecyk" młodszym, samemu rozkładając się wygodnie przed wymagającym jedynie zmiany kanałów i głośności telewizorem, ale czasy się zmieniają. Tak, jak wraz z odejściem do lamusa komputerów Commodore przestało być konieczne, by mieć przynajmniej podstawową wiedzę o tym, jak urządzenie faktycznie działa, by cieszyć się z jego użytkowania, tak i sieć stała się na tyle przyjemna i bezproblemowa w użytku, że dużo większy odsetek przerzucających witryny nie przystaje do naszego wymagającego kreatywności i zaangażowania grona. Co więcej, w związku z tymi trendami nawet i Ci, którzy byliby skłonni nieco się narobić, by usatysfakcjonować wewnętrzną ambicję w zakresie, który mikronacje oferują, będą rzadziej skłonni, by to uczynić, a zamiast tego chętniej przyłączą się do tych wszystkich, którzy określają nas jako grupę ludzi wyładowujących w sieci swoje frustracje o źródle fizjologicznym, niczym żeńska brać na forum Kafeteria każdego osobnika płci brzydkiej, który narzeka na piękną, przypisuje do grupy ludzi o nieudanym życiu uczuciowym.
Powiecie, no to się dostosujmy, w sumie, nawet już rozkręciliśmy się z robieniem tego - funkcjonowanie w wirtualu staje się uproszczone w miarę upływu czasu. Żeby dać przykład - w mojej ojczyźnie nie tak dawno dokonaliśmy modyfikacji w przepisach dotyczących przyznawania obywatelstwa, zezwalając na to, by poparcie dla wnioskującego reszta grona Bialeńczyków mogła wyrażać poprzez użycie opcji "Łapka", zamiast wklepania w klawiaturę frazy o chęci przyjęcia danej osoby w nasze szeregi. Oszczędza to czas oraz zapobiega zniechęcającym konfliktom w miejscu, gdzie potencjalny świeżak będzie regularnie zerkał. Ale równocześnie, znamienne jest, że proces dwóch kliknięć i wklepania minimum dziewięciu znaków został skrócony do ledwie jednego kliknięcia. Jak widać, da się uczynić v-państwa bardziej przystającymi do standardów obsługi Internetu przez typowego współczesnego odbiorcę, poprzez taką właśnie drobnicę modyfikacyjną, bez zatracania zasadniczego kształtu. Ale, ale. Ten zasadniczy kształt to właśnie sedno. Jak już zostało wspomniane, spora część ludzi woli od polityki w sieci odpoczywać, a jeżeli już się nią zajmują, to raczej w formie żywiołowych dyskusji bądź chłodnej, profesjonalnej mniej lub bardziej, analizy, dotyczącej świata realnego (ta druga grupa ma dodatkowo tendencje do zanurzania się w dawniejsze czasy). Tworzenie polityki nie jest w polskim społeczeństwie popularne, a wręcz ludzie otwarcie i z zapałem się za to zabierający bywają stypizowani. Niekoniecznie publicznie, ale w obrębie bezpiecznych czterech ścian już jak najbardziej. A gdzie odbywa się 90% funkcjonowania w mikro...? Na domowym sprzęcie rzecz jasna. W stopniu zasadniczym więc grono tych, do których uderzamy z założenia, jest ograniczone.
Ale da się coś z tym zrobić, no nie? Przecież, Maciek, na pewno sam próbowałeś, jako aktywny w swoim kraju facet, jakoś go sensownie rozpromować, opierając się o to, co Ciebie samego zakotwiczyło w jednej z mikroświatowych zatok, prawda? Zgadza się. Próbowałem. Osobiście, to początkowo nie łapałem za bardzo, o co w tym chodzi, a funkcja wiceministra, która była moim pierwszym państwowym stanowiskiem, jakoś szczególnie podniecająca nie była i dla niej samej bym raczej nie pozostał. Ale bardzo polubiłem szeroki zakres dyskusji, jakie były prowadzone, oraz stopień (wbrew tym zarzutom, o których napomknąłem w poprzednim akapicie) oderwania od rzeczywistości, jaki część z nich prezentowała, pozostając jednocześnie dość łatwa do zrozumienia dla nowicjusza. No więc, gdy już się oswoiłem z całością po dwóch miesiącach, zacząłem okazjonalnie pokazywać to znajomym, którzy lubili sobie pogadać na tematy wszelakie w wąskim gronie. Większość z nich jednak odpuszczała na fazie wyjaśnień. A jeżeli już ktoś zaglądał, to z reguły prędko odpuszczał. Nawet dające się na palcach policzyć wyjątki, które przejrzały i ogarnęły, o co chodzi, i tak nie zdecydowały się choćby zarejestrować. Co z tego zatem wynika? Że jest cała grupa czynników "przemawiania", które muszą zostać jednocześnie spełnione, by ktoś w mikroświecie pozostał, kiedy już tam zawędruje.
Wreszcie, zasadnicze jest też to, że społeczność narzuca jakieś reguły funkcjonowania. Nawet, jeżeli czyjeś zainteresowania i oczekiwania wpasowują się w profil, nazwijmy to tak, usług oferowanych przez państwa Pollinu, to musi on też z charakteru przystawać do realiów działania u nas. Chyba wszyscy kojarzymy, co się dzieje, kiedy trafia się taki, który niestety wyłamuje się z tego warunku...?
Wydaje się więc, że jesteśmy po prostu skazani na bycie gronem o ograniczonej wielkości, proporcjonalnej do odsetka osób znajdujących się w nadrzędnej do nas grupie internautów, który potencjalnie gotów jest zapukać do naszych drzwi. Potwierdzają to twierdzenie obserwacje zagranicznych inicjatyw zbliżonych do naszych zresztą - jedynie w niemieckim Internecie mamy państwa o polskiej wielkości i typowej formule. Gdzie indziej jest słabo - mamy albo państwa "formuły" w rodzaju rodzimych Zarakaty czy Leblandii, albo państwa podobne do naszych w funkcjonowaniu, ale jeszcze słabiej zipiące pod względem napływu, albo po prostu kseronacje, przekładające bez cienia fantazji (nawet na skalę tych wszystkich nordackich odmian II RP) rzeczywiste państwa do sieci, jedynie dając użytkownikom możliwość pobycia u władzy. Z drugiej jednak strony, tak długo, jak rodzić się będą ludzie o określonym zestawie ambicji, oczekiwań i cech charakteru, którzy będą mieli okazję wpadać na nasze witryny, niechby i przypadkowo, to nie ma się co martwić o przetrwanie mikronacji, prawda...? Cóż, to trochę zbyt optymistyczne myślenie, jako że całość wciąż opiera się na przypadku, jednak... cóż innego pozostaje, prawda? Jedynie dopomagać szczęściu w zakresie, w jakim możemy.
Zresztą, jak stwierdziłem kiedyś w wywiadzie, w pełni usatysfakcjonowany mikronacjami będą mógł być dopiero w chwili, gdy wszystkie upadną. Te katastroficzne zdawałoby się brednie wypływają z moich ust (a w sumie, spod moich palców), z racji skowytu mojej biurokratycznej duszy o opracowania statystyczne. Gdy cały kreatywny ruch ucichnie, jedynie tacy jak ja będą jeszcze mieli w mikro coś do roboty - podsumować naszą wspólną historię, zabezpieczyć ją przed nieuchronnym przeliczeniem kosztów zabawy przez właścicieli płatnych serwerów oraz kompletnego znudzenia i w konsekwencji przepadku dorobku po upływie pewnego limitu czasu u właścicieli darmowych serwerów oraz spotkać się gdzieś, wznieść ostatni toast za v-państwa i... rozejrzeć się za jakąś nową zabawą. Bo w końcu, było nie było, jakkolwiek wielkich ambicji byśmy tu spełniać nie mogli, jak bardzo się do ludzi i barw nie przywiązać, koniec końców jesteśmy tu tylko po to, żeby się bawić w naszym wolnym czasie, prawda?
Składam wszystkim serdeczne pozdrowienia prosto z serca gestapowca,
Maciuś.